Reklamy

Nie korzystam z usług żadnego serwisu streamingowego. Nie dlatego, że widzę w nich jakiekolwiek zagrożenie, bo podobnie jak każdy inny wynalazek człowieka – może poza bombą wodorową i dezomorfiną domowej roboty – te platformy są jedynie narzędziem, które samo w sobie złe być nie może.

Głównym argumentem przeciw jest jednak moja znajomość samego siebie. Głód kultury, który poczułem we wczesnych latach 90., przybiera u mnie chorobliwe wręcz rozmiary i w nieustannie prowadzonych kompulsywnych poszukiwaniach audiowizualnych muszę się permanentnie ograniczać. Zakładając więc, że na wyciągnięcie ręki miałbym sporą część wszelkich dźwiękowych dokonań człowieka, dobrze wiem, że skończyłbym, nieustannie węsząc, grzebiąc i śledząc kolejne niteczki tych tonalnych powiązań. I czuję się w obowiązku przed tym powstrzymać, mimo że mój zawód w teorii wymaga ciągłej eksploracji.

Ilekroć jestem na jakiejś imprezie i prowadzimy sobie z kimś popkulturowy small talk, moje poglądy na ten temat zakrawają na obrazę czyichś uczuć… streamingowych. Za każdym razem znajdzie się ktoś, kto próbuje mnie przekonać, że może jednak – a raczej na pewno – powinienem się skusić na ten życiowy upgrade i nie bać się zmiany na lepsze. Właściwie za każdym razem wysłuchuję epickich tyrad: jakim czadem jest to, że całą swoją płytotekę ma się na wyciągnięcie palca, dostęp do nowości jest szybszy niż kiedykolwiek w historii fonografii, a te algorytmy podpowiadające, co jeszcze mogłoby mi się spodobać, to w ogóle po pewnym czasie już się w ogóle nie mylą. I spoko, i fajnie, i w ogóle git, ale sam fakt, że ta moja – za każdym razem wypowiadana coraz bardziej nieśmiało – osobista deklaracja budzi w innych tyle emocji, ciut mnie zaczął ostatnimi czasy niepokoić. A to, że żaden z tych misjonarzy streamingu nie widzi cieni takiego modelu obcowania z muzyką, skłoniło mnie do napisania tego tekstu.

Każdy nośnik obok blasków ma cienie – płyty winylowe są duże i trzeba je własnoręcznie przekładać na drugą stronę, taśma magnetofonowa się plącze i wyciera, cedeki się rysują i utleniają, a pliki cyfrowe w przeważającej części są wątpliwej jakości. I choć większość tych mankamentów jest natury logistycznej, a ta w przypadku streamingu została zredukowana do wygodnego minimum, każdy z tych formatów niósł za sobą pewne zmiany w produkcji i postrzeganiu muzyki. Od długości nagrywanego z myślą o nich materiału, przez specyfikę ich brzmienia, aż po sposób obcowania z muzyką (od szafy grającej po kolejne wcielenia walkmanów); każdy kolejny wynalazek tego typu stanowił mniejszą lub większą rewolucję w branży fonograficznej, a co za tym idzie stojącej za nią sekcji kreatywnej.

Dokładnie tak samo rzecz ma się ze streamingiem i choć jego pojawienie się i popularyzacja ma istotny wpływ na kwestie natury brzmieniowej, formatowej czy – a być może przede wszystkim – finansowej, to tu i teraz skupiam się na bardziej przyziemnych, osobistych aspektach obcowania ze strumieniem, czyli tym, jak pluskanie się w nim wpływa na przyzwyczajenia słuchającego.

Mimo bowiem, że daleko mi do bycia piewcą dawnych dobrych czasów, wszelkie myśli z kategorii „kiedyś to było” staram się tępić już w zarodku, a z tego, jak wygląda dzisiejszy rynek muzyczny, cieszę się jak… z nowej kasety w latach 90., to pierwsza zmiana, jaką wezmę tu na warsztat, punkt odniesienia ma właśnie we wspomnianych już czasach mojej analogowej młodości. Żadną miarą nie udałoby mi się zliczyć wszystkich albumów, które nie spodobały mi się po pierwszym odsłuchu, jednak z braku innych taśm słuchałem ich po wielokroć, aż w końcu część z nich wciągała mnie bez reszty, a niektóre mógłbym dziś podać jako jedne z najważniejszych płyt mojego życia. Tak było z Filosofem Burzuma, Kakusei DJ Krusha czy przeważającą częścią freejazzowych i harshnoise’owych krążków, które trafiały na moje słuchawki. Czy jednak pokolenie dorastające w dobie streamingu będzie miało podobne listy longplayów, do których musiało się przekonać, pozostaje kwestią mocno wątpliwą, bo dzisiejszy attention span w połączeniu z bezmiarem dostępnej pod palcem muzyki prowadzi zwykle do efektu Tindera. Co się nie spodoba przy pierwszym – często kilkusekundowym – oglądzie, przesuwane jest w lewo i nigdy już nie wraca na radar odbiorcy. Co może to oznaczać dla muzyki jako dziedziny kreatywnej, a nie tylko gałęzi biznesu fonograficznego, mogę się tylko domyślać. O ile jednak nie przepadam za podziałem twórczości dźwiękowej na muzykę trudną i łatwą, to tę – rzekomo – więcej wymagającą może czekać za moment dosyć trudny czas.

Co też w ogromnym stopniu łączy się z kolejnym problematycznym aspektem streamingu, czyli tym, jak bardzo zamyka on ludzi w ich własnych bańkach. W czasach, w których najntisowe sny o tym, że internet stanie się w pełni egalitarną platformą wymiany informacji i przestrzenią niczym nieskrępowanej wolności, możemy już z czystym sumieniem spuścić w kiblu historii, platformy takie jak Spotify, Tidal czy Apple Music wydają się dźwiękowymi odpowiednikami Facebooka. Miejscami, które możemy uporządkować według własnego widzimisię – polubić tylko strony, które nas interesują, wyrzucić ze znajomych ludzi, którzy myślą inaczej, i zamknąć się na cztery spusty we własnej comfort zone; twierdzy, której spokoju nie zmąci żaden transgresywny obrazek, dyskusyjna opinia czy nieznany wcześniej, zaskakujący dźwięk. I choć przeważająca większość melomanów ma wyrobione gusta, ulubione gatunki i estetykę, która im najbardziej odpowiada (a którą zwykle nasiąkli jeszcze w czasach nastoletniej chłonności), to nigdy wcześniej owe podziały nie były tak radykalne jak obecnie. Bez względu na to bowiem, że żyjemy w czasach, w których soniczny eklektyzm ma się świetnie i różne nurty mielą się wciąż w tej samej wirówce muzyki rozrywkowej, świadomość szerszego niż własne przyzwyczajenia ogólnego krajobrazu dźwiękowego tego globu nie była wcześniej tak zatomizowana. W czasach monopolu eterycznej radiofonii, świetności telewizji muzycznych czy ograniczonego – zwykle tylko ekonomią – dostępu do nośników, ludzie mieli przecież dużo szerszą świadomość tego, co w szerzej pojętej fonografii piszczy. Jazzowi ortodoksi byli świadkami odbywającej się w połowie zeszłego wieku rockowej rewolucji, przeciwnicy disco walczyli z nim niestrudzenie, bo mieli świadomość… jego istnienia, a oldschoolowi hiphopowcy dobrze wiedzieli, kim jest Kurt Cobain. Obecnie natomiast miłośników rocka, którzy wiedzą kim jest Lil Nas X, można policzyć na placach jednej ręki. Fani dancehallu czy reggaetonów, którzy odnotowali fenomen Greey Van Fleet… nie istnieją. Nawet scena elektronicznej muzyki klubowej jest tak szeroka i zdywersyfikowana, że często amatorzy różnych odmian techno nie mają szans na znalezienie wspólnego języka (no chyba że pomoli). I choć współczesne megafestiwale muzyczne mogą służyć za mosty pomiędzy środowiskami, to zwykle w swoim supermarketowym sznycie sprowadzają się do zaprezentowania bywalcom oferty, która każdemu pozwoli znaleźć coś dla siebie i niekoniecznie wyjść poza strefę własnych przyzwyczajeń. Przyzwyczajeń, dla których serwisy streamingowe są jak miękkie poduszeczki, z których nie sposób wstać, nawet gdyby się w pewnym momencie chciało. Algorytmy podpowiadające kolejne pozycje do odsłuchania nigdy słuchaczowi Cinematic Orchestry nie zaproponują Batushki, psychofanom XXXtentationa nie podsuną niczego z katalogu PAN Records, a dźwiękowym etnografom podróżującym po tonalnej Afryce nie podszepną, że ukazał się nowy album Ariany Grande (choć tu akurat mogę się mylić, o czym za moment). Wszystkie te sztuczne inteligencje wydają się mieć wpisaną w swój kod starą „mądrość” inżyniera Mamonia i do znużenia powtarzają wciąż, że najbardziej przecież podobają nam się te melodie, które już raz słyszeliśmy. I choć nie jest moją rolą kogoś od jego własnych upodobań odwodzić ani przekonywać do tego, że owe algorytmy mocno ich użytkowników ograniczają, to zgadzam się w tym aspekcie z dietetykami, którzy twierdzą, że dywersyfikacja przyjmowanych pokarmów jest dla naszych organizmów bardzo wartościowa. A dla wspomnianego filmowego inżyniera mam dokładnie te same cztery słowa co anonimowy słuchacz Radia Maryja do ojca prowadzącego – chuj ci w dupę.

Łeb w łeb z tym, jak wyzbywamy się z naszych radarów wszystkiego, co z początku może nam się nie spodobać, i wszystkiego, co może nas zaskoczyć, postępuje natomiast kolejna faza sprowadzenia muzyki do rangi produktu, a dokładnie muzaka. Tym właśnie określeniem zwykło się od połowy zeszłego wieku nazywać dźwiękowe tapety, które w nieinwazyjny sposób miały służyć za soniczne tło dla różnej maści hotelowych wind, zakupowych salonów i innych obiektów użytku publicznego. Nazwę tę ów (nieszczególnie) kreatywny trend wziął od przedsiębiorstwa, które produkcją podobnych dźwięków się przez lata zajmowało i choć samo zbankrutowało dekadę temu, to jego niechlubne tradycje zakorzeniły się w przemyśle fonograficznym równie mocno jak niepostrzeżenie, a ich oddźwiękami są wszelkiej maści chilloutowe składaki przełomu milleniów i aktualne playlisty noszące tytuły pokroju „soundtrack pod poranną kawę”, „muzyka na słoneczne popołudnie” czy „ścieżka dźwiękowa pod wieczorne spotkanie ze znajomymi na tarasie pod rozgwieżdżonym niebem i przy kieliszku prosecco”. I choć człowiecza potrzeba poszukiwania w muzyce bardziej atmosfery niż ciekawej struktury ostatnimi czasy napędziła – po wielokroć bardzo intrygujący – renesans ambientowych brzmień, to głównie sprowadza się to do coraz bardziej absurdalnie brzmiących tytułów streamingowych kompilacji, w których nazwy autorów poszczególnych kompozycji schodzą na bardzo daleki, przez wielu pomijany plan. Bodajże najdobitniejszym przykładem takiego stanu rzeczy jest kontrakt dystrybucyjny z Majorsem, który niedawno podpisał… algorytm znany jako Endel, twórca takich kompozycji jak Clear Night, Rainy Night, Cloudy Night, Cloudy Afternoon czy Foggy Morning. I choć kwestia tego, jaką muzykę będą w przyszłości tworzyć różnej maści – i różnie pojmowane – sztuczne inteligencje, jest równie ciekawa jak dyskusyjna i wymaga całego oddzielnego tekstu, to w tym konkretnym przypadku dźwiękowe dokonania owego programu zdają się jak w pryzmacie skupiać perspektywy rysujące się przed cyfrowym muzakiem doby streamingu. Streamingu, który jak wiemy, wciąż nie przynosi swoim włodarzom żadnych zarobków i w momencie dobierania poleceń dla słuchaczy na pewno chętniej sięgnie po zakontraktowanego z Warner Music Group Endela niż któreś niezależne, ambientowe wydawnictwo spod szyldu, dajmy na to, Leaving Records. Pomijając już bowiem spektakularne afery, takie jak kręcenie wyników skoligaconych z Tidalem artystów, naturalnym stanem rzeczy wydaje się to, że podobne serwisy częściej podsuwać będą klientom treści swoich partnerów niż niewielkich niszowych oficyn. I stąd właśnie w algorytmowych podpowiedziach może się czasem zaplątać wspomniana Ariana Grande, która pasuje tam jak pięść do nosa, albo nowy szlagier Billie Ellish w momencie premiery może zalać wszelkie możliwe playlisty, choć z pozoru wydawałoby się, że nie do końca spełnia ich wyznaczniki estetyczne. Jak bowiem mówi stare porzekadło – wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, a starzy Jamajczycy nie bez kozery antyczną stolicę imperium utożsamiali z Babilonem. Nie o finansowych zależnościach i perspektywach serwisów streamingowych miał być jednak ten tekst, a o tym, jak ten stosunkowo młody jeszcze model obcowania z muzyką wpływa na przyzwyczajenia odsłuchowe swoich użytkowników. Zanim więc moje dywagacje zabrną w rejony analityki rynku i demaskowania szatańskich planów włodarzy tego biznesu, utnę je zachętą, by do tworzenia swoich playlist podejść nieco bardziej kreatywnie – na który to trop nakierowuje tytuł tego tekstu. Bo czyż nie spektakularnym, filmowym zwrotem akcji byłoby umieszczenie jakiegoś jednego noise’owego klasyka spod ręki Merzbowa pośród kilkunastu laidbackowych kawałków Bonobo, Tycho czy Zero 7, albo przerwanie długiej litanii futurystycznych wycieczek z działki deconstructed club music którymś progresywnym rockowym lotem ku gwiazdom. Bardzo mnie ciekawi, co wtedy – przy okazji kolejnych poleceń – podszepnie nam mamoniowski algorytm, i też te nasze imprezowe small talki mogą nagle trafić na zupełnie inne, a równocześnie dużo ciekawsze, nowe tory. Tory, na których przygrywać nam w tle będzie klasyczny refren kawałka Łony z jego trzeciego albumu z Webberem, który zaczyna się od słów: „Widzę cię, od niedawna stoisz w tym tłumie, który wie i rozumie, jak strumień…”.

WIĘCEJ